WolaSzukania
„Kto chce – szuka sposobów, kto nie chce – szuka powodów”
Witamy na blogu Małgosi Żuber-Zielicz i Włodka Zielicza
sobota, 31 stycznia 2015
MamPrawoWiedzieć
http://mamprawowiedziec.pl/
Na tej stronie możesz przeczytać i znaleźć porównania programów osób, które kandydowały w wyborach samorządowych 2014-2018.
Uczyć czy wychowywać ……a może źle postawione pytania ?
Dydaktyka i wychowanie jako
zadania szkoły są sobie często przeciwstawiane. Moim zdaniem jest to podejście
wyjątkowo błędne. Owszem zła dydaktyka (nudne i na niskim poziomie
prowadzone lekcje, bezsensowne i nieskonkretyzowane wymagania, niezbyt wysoki
poziom merytoryczny nauczycieli oraz ich mało budujące postawy prezentowane
przy okazji nauczania etc.etc.) jest antywychowawcza.
Podobnie źle rozumiane i
wszechogarniające wychowywanie (próba dopisania werbalnego wychowawczego
„smrodku” każdemu elementowi dydaktyki,
dobór tematyki zajęć pod kątem jej rzekomej użyteczności wychowawczej
itp.itd.) nie sprzyja jakości dydaktyki. Nie sprzyja ono skądinąd również osiąganiu
pozytywnych efektów wychowawczych.
Diabeł tkwi w … narzędziach
W dyskusjach kolejnych Kongresów Obywatelskich dotyczących
uwolnienia energii Polaków, tworzeniu kapitału ludzkiego, roli i rozwoju tzw.
miękkich kompetencji (kreatywności, inicjatywy, umiejętności współpracy w
grupie, umiejętności komunikacyjnych etc.) i podobnym zagadnieniom niewiele
uwagi poświęca się narzędziom osiągania postulowanych celów. Tymczasem same
idee i dobre chęci nie wystarczą! Co niestety owocuje/owocować może kosztownymi, kompletnie nieefektywnymi czy wręcz szkodliwymi i
sprzecznymi z postulowanymi celami działaniami.
Adresatem, co zrozumiałe, ogromnej części
postulatów jest nasz system szkolny. I tu niestety mamy problem! Jest znaną z
nauk o zarządzaniu prawdą, że narzędzia i sposoby kierowania w instytucjach o
strukturze hierarchicznej przenoszą się z góry w dół, nigdy odwrotnie. Jeśli
więc ścisłe kierownictwo zarządza instytucją przy pomocy sztywnych i
niepodważalnych dyrektyw, których wprowadzanie jest wymuszane, to nie ma
najmniejszych szans by w komórkach na dole kwitł duch partycypacji,
demokratyzmu i zaangażowania. Po prostu kolejne, coraz niższe, szczeble nie
mają wyboru – też muszą wymuszać realizację szczegółowych dyrektyw, na których
powstanie i treść nie mają wpływu… Jest też znaną z psychologii prawdą, że
zewnętrzna motywacja zabija wewnętrzną – współistnieć one nie mogą!
wtorek, 7 października 2014
Lem i ALTRUIZYNA
Altruizyna
Wiele osób tak
bardzo chciałoby przysporzyć bliźnim dobra, że są, w imię tego dobra, stosować
środki, które akurat tego dobra nie przyniosą, za to ilość zła w świecie
pomnożą jak najbardziej. Podobny los spotkał występującego w naszych mediach
jako ekspert od wszystkiego prof. Janusza Czapińskiego. Profesor ów, którego
już tu w swoim kąciku gościłem, od
pewnego czasu daje wyraz zaniepokojeniu umiejętnościami Polaków w zakresie
wspólnej pracy w grupie. Uchodzi jego uwadze, że ta współpraca jest przede
wszystkim pochodną stosowanych powszechnie sposobów kierowania i zarządzania.
Receptę widzi więc w uczeniu owych umiejętności w szkole. W niedawnym zaś
wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” wręcz postuluje ministerialny przymus grupowych
form zajęć. Wyobraźmy sobie jednak , że ministerstwo stosowny przepis wyda.
Wyda choćby po to by sobie PR poprawić szybką reakcją na istotny medialnie
problem. W przepisie tym zaś nakaże
jakieś formy pracy w grupie stosować. Do tego jeszcze, wzorem ostatniego
10-lecia, wykonanie owego przepisu udokumentować. Cóż za problem – parę wpisów,
gdzie trzeba, kilka plakatów wg.instrukcji i pod kontrolą nauczyciela, parę
zdjęć uśmiechniętych buź i grupowe
działania mamy dla wizytacji (przepraszam-ewaluacji) udokumentowane... Że zaś od tego akurat umiejętności pracy w
grupie nie przybędzie, za to demoralizacji i owszem, to już zupełnie inna
historia.
Akurat polskie
doświadczenie jest tu bardzo obfite – próby przerabiania „zwykłych zjadaczy
chleba” w „anioły” przy pomocy sprzecznych z tą „anielskością” narzędzi (czyli
przymusu i manipulacji) kończą się zawsze skutkami przeciwnymi do zamierzonych,
często humorystycznymi. Ich autorom, zanim przyjdzie im do głowy kolejny
podobny pomysł, proponuję nieco lektury. Mogą zacząć od opisów spektakularnych
klęsk podobnych przedsięwzięć w przeszłości, ale i nieco literatury pięknej nie
zawadzi. Stanisław Lem poświęcił przynajmniej
kilkanaście swoich kpiarskich utworów fantastyczno-naukowych podobnym
pomysłom. Szczególnie polecam ”Altruizynę”. Ten tytułowy środek miał
uwrażliwiać na cierpienie innych istot
w bliskim otoczeniu. Potraktowany nim osobnik miał sam odczuwać ich ból.
W założeniach pomysłodawców powinno to spowodować erupcję chęci niesienia im
pomocy. W rzeczywistości jednak okazało
się, że kamieniami odganiano wszystkich cierpiących byle dalej od siebie. Efekt
współodczuwania cierpienia bowiem malał wraz ze wzrostem odległości od
cierpiącego ...
czwartek, 7 sierpnia 2014
Maturalna klęska ale czego?
Media pełne
są alarmujących tytułów o maturalnej
matematycznej katastrofie, ministrowie się spotykają, oskarżają oraz straszą uczniów i nauczycieli - postulując
karne ich (nauczycieli) przeszkolenie. Pojawiła się nawet teoria niedobrego czy
wręcz fatalnego aktualnego rocznika maturzystów. Tymczasem poniósł owszem
klęskę niesłychanie toporny, zamrożony praktycznie w początkowym stanie, polski
system maturalny.
Oczywiście
o edukacji matematycznej w Polsce warto dyskutować, ale niższy w stosunku do poprzedniego
roku aż o 10% odsetek tych, którzy ją
zdali i jak również niższe średnie wyniki tegorocznej matury z matematyki z tą
edukacją nie mają nic wspólnego.
Obecny
rocznik maturzystów niczym się od paru poprzednich nie różni. Uczony według
tych samych programów co poprzednie, przez tych samych nauczycieli, przy pomocy
tych samych podręczników nie może pod
względem matematycznych umiejętności odbiegać od poprzedników w sposób
statystycznie istotny.
Cóż więc
się stało, że około 30 tys. maturzystów będzie miało, w najlepszym razie,
zmarnowane wakacje?
Matematyczna klęska zagłuszyła inne głosy
krytyczne, popularne po maturze w ubiegłym roku. Autorzy ich dowodzili, że
matura zewnętrzna jest zła z samego założenia i lepsza być nie może. Generuje
liczne negatywne zjawiska od schematyzowania myślenia koniecznością
„wstrzeliwania się” w klucz po „testomanię”, w której nauczyciele i uczniowie
uczą się i ćwiczą wyłącznie to, co im do zdania egzaminu będzie potrzebne.
Wszystko to jest prawda, ale uwagi i zastrzeżenia są słuszne przede wszystkim w
stosunku do aktualnej wersji takiego egzaminu, funkcjonującej w naszym kraju.
Mam tu niejakie porównanie, bowiem od 1994 roku pracowałam w
programie Międzynarodowej Matury (IB), a jako dyrektor warszawskiego II Liceum
im. Stefana Batorego wprowadziłam ten program do swojej szkoły w roku 2004.
Miałam też do czynienia z systemem (właściwie systemami) brytyjskim,
australijskim oraz amerykańskimi SAT i Advanced Placement (w USA generalnie nie
ma matury).
Polska matura jest to bowiem system
niesłychanie toporny i ubogi zarówno pod względem proceduralnym jak pod
względem możliwości wykazania się umiejętnościami, stwarzanych zdającym. Niezbyt
też się przejmuje ich losem. Nie widać w nim również, a ma już sporo lat, ani
chęci ani działań na rzecz realnego samodoskonalenia.
Gdy, wtedy
jeszcze nowa, matura powstawała, do jej organizacji wzięło się pospolite ruszenie urzędników oświatowych
różnych szczebli oraz pracowników naukowych, którzy z zewnętrznymi egzaminami
wtedy żadnych praktycznych
doświadczeń nie mieli.
W tym samym czasie w Polsce były już szkoły i nauczyciele z
praktycznymi doświadczeniami, poza maturą IB, z systemami brytyjskimi,
amerykańskimi, francuskimi czy hiszpańskimi. Nikt do tych doświadczeń
oficjalnie nie sięgnął. Cały ten ogromny system egzaminacyjny stał się,
szczególnie po trafieniu do niego wielkich funduszy unijnych, źródłem
stosunkowo wysokich dochodów znacznej grupy swoich pracowników i zewnętrznych
ekspertów. Sprawiło to, że spetryfikowane zostały
rozwiązania wprowadzone przy wdrażaniu systemu. Każda zmiana bowiem może
naruszyć interesy większych lub większych grup.
Tak
otrzymaliśmy maturę 2014 i „matematyczną katastrofę”.
Nie istnieje praktyczna możliwość
stworzenia arkuszy egzaminacyjnych o identycznym stopniu trudności. Czasem też
w systemie egzaminacyjnym dokonuje się większych lub mniejszych zmian. Wszystko
to powoduje różnice w średnich procentach zdobytych punktów pomiędzy
poszczególnymi rocznikami lub, co często ważne w rekrutacji, przedmiotami.
Dlatego w
znanych mi systemach egzaminacyjnych przelicza się uzyskane procenty punktów na
oceny lub uniwersalną punktację, uwzględniając statystykę otrzymanych wyników. Na
przykład, w szalenie uproszczonym modelu, 10% najlepszych maturzystów otrzymuje
ocenę A, kolejne 10% - B itd., a 10 % najsłabszych nie zalicza. Poziom rzeczywistych
umiejętności dużych populacji uczniów z roku na rok niewiele się zmienia.
Dzięki temu nie ma w rekrutacji na uczelnie pokrzywdzonych względnie
trudniejszym w danym roku egzaminem z danego przedmiotu.
Tegorocznym polskim maturzystom zdarzył
się właśnie taki przypadek. Autorzy arkuszy egzaminacyjnych nieco zmienili
formę zadań, trochę zwiększyli pracochłonność niektórych (nawet w liceach
znanych z wybitnie zdolnej młodzieży i szalenie wysokiego poziomu matematyki tym razem praktycznie nikt nie wyszedł z
matury wcześniej niż na kwadrans przed końcem!), no i stało się to, co się stać
musiało! Oczywiście procenty zdobytych punktów znacznie spadły. I mamy problem!
Maturzyści, którzy zdali, mogą się
obawiać konkurencji starszych roczników z łatwiejszymi maturami na
atrakcyjnych kierunkach. Problem mają też polscy uczniowie, aplikujący na
czołowe uczelnie zagraniczne, którzy nie byli w stanie spełnić oferowanych
warunków. Dla nich ma wielkie znaczenie różnica pomiędzy np. 85% a 90%.
Najgorzej jednak wyszło na toporności ustalania końcowych wyników około 30 tys.
maturzystów, którzy matury nie zdali, bo również sztywny jest próg procentowy
30% możliwych do zdobycia punktów. Te 30 tysięcy prawdopodobnie niczym nie różni się umiejętnościami od „dolnych” 30
tysięcy, którzy w ubiegłym roku zdali maturę z matematyki. W ten sposób system,
który ma zapewniać porównywalność ocen, dał właśnie pokaz wyjątkowo
niesprawiedliwej nieporównywalności. Gdy w Polsce wprowadzano ówczesną nową
maturę, statystyczne podejście do przeliczania surowej punktacji na oceny czy
uniwersalną skalę punktową było już w krajach rozwiniętych standardem. Gdyby
ono funkcjonowało dziś u nas, maturzyści, po początkowym strachu, pewnie by tej
drobnej zmiany w wyglądzie matury z matematyki nie odczuli.
Dla maturzystów,
którzy otrzymali mniej punktów niż oczekiwali i potrzebowali, wyjątkowo bolesny
będzie jeszcze jeden ważny element maturalnych procedur. Jest to brak prawa odwołania się od oceny
egzaminatora. W przypadku ewidentnych błędów kancelaryjnych, np. w zliczaniu
punktów w arkuszu, OKE może (!) uznać swój błąd. Od merytorycznej oceny
odwołania nie ma. Tak więc mamy w systemie edukacji swoisty paradoks. Uczeń
otóż może się odwołać od, mającej wyłącznie ambicjonalne znaczenie, np. czwórki
z Wiedzy o Kulturze w pierwszym semestrze
klasy I LO. Nie może zaś od, mającej dla niego życiowe znaczenie, oceny
maturalnej. Nie znam systemu egzaminacyjnego w cywilizowanym świecie, w którym nie byłoby możliwości
odwołania się.
Ogromną wadą naszej matury jest jej
niesłychane ubóstwo merytoryczne. W
polskich szkołach maturalnych uczy się już około 90% rocznika – dużo więcej niż
docelowe(!) wskaźniki w UE. To populacja o ogromnie zróżnicowanym potencjale
oraz planach życiowych. Nasz system ma maturzystom do zaoferowania zaledwie dwa
poziomy z każdego przedmiotu (przy ich
niewielkiej liczbie), a w planach jest dalsze ograniczenie i zubażanie (np.
liczby poziomów z przedmiotów do wyboru czy
matur dwujęzycznych). Tymczasem, szczególnie w przypadku najbardziej masowych, obowiązkowych (u nas)
przedmiotów, na świecie maturzysta ma do wyboru po kilka poziomów albo modułów.
To oznacza, że na poziomie najniższym zdaje się np. bardzo elementarną
matematykę, ale na najwyższym – całki, pochodne, szeregi i równania różniczkowe,
macierze, zaawansowany rachunek prawdopodobieństwa
i statystykę etc. W takim programie Międzynarodowej Matury(IB) poziomów
matematyki jest aż 5. Podobnie jest z językami obcymi. Oczywiście
na tych najwyższych poziomach zdaje 1-4% populacji maturzystów, ale dzięki temu
można im zapewnić odpowiednio wykwalifikowanych i doświadczonych egzaminatorów.
Jednocześnie są to akurat ci maturzyści, którym głęboka znajomość matematyki
jest naprawdę niezbędna w ich
studiach i przyszłej pracy oraz rozwoju zawodowym. W Polsce na poziomie podstawowym zdają matematykę zarówno
kandydaci na mniej wymagające kierunki techniczne czy ekonomiczne jak i ci na
polonistykę, do szkół teatralnych etc. Dla pierwszych jest ona merytorycznie
zdecydowanie niewystarczająca, podczas gdy dla drugich – za ambitna i mało
użyteczna. Gdyby w Polsce był jeszcze trzeci, najwyższy poziom matury z języka
polskiego, to pisałoby go kilka-kilkanaście tysięcy zdających – tych
najambitniejszych, najbardziej twórczych i planujących karierę humanisty, którzy są szczególnie poszkodowani masową,
schematyczną maturą „pod klucz”. Przy
takiej ilości zdających na najwyższym poziomie ci najambitniejsi mogliby np.
sobie wybierać z kilku temat rozbudowanego wypracowania, a wyselekcjonowani egzaminatorzy mogliby je
oceniać w parach, niezależnie od siebie, a trzeci, jako superrecenzent w
przypadku większych rozbieżności.
Przy milionach rocznie sprawdzanych
arkuszy, przy tysiącach przygotowywanych muszą się zdarzać wpadki. Nie ma na to
rady! Tyle, że gdzie indziej są na
typowe przypadki (błąd w arkuszu egzaminacyjnym, zaginięcie lub
zniszczenie arkusza bądź jego części etc.) odpowiednie procedury. Np.
unieważnienie jakiegoś zadania nie powoduje, jak u nas, że wszyscy, na
polecenie aż ministra, dostają za nie maksimum punktów (co jest krzywdzące dla
dobrych i niesłusznie premiuje słabeuszy), tylko każdy dostaje automatycznie punkty
proporcjonalnie do wyniku z pozostałych zadań.
Przedstawiłam tu największe, moim
zdaniem, „grzechy” polskiej matury i problemy z nią związane. Jest ich i spraw
dyskusyjnych oczywiście więcej – terminy (nowa matura „żyje” terminami starej)
przeprowadzania i sprawdzania; użyteczność i terminy subiektywnych ustnych
komponentów matury; nieuznawanie, mimo jednolitej europejskiej skali poziomu
znajomości języków obcych, egzaminów przeprowadzanych przez instytucje
stosownych krajów (choćby FCE, CAE i CPE!) ; miejsca matury w systemie
rekrutacji na, szczególnie najlepsze, polskie uczelnie; miejsce wyników matury
i, generalnie, egzaminów zewnętrznych w systemie oceny jakości pracy i
nauczycieli; efektywność polskiego „skoszarowanego” systemu sprawdzania matur;
powiązanie systemu maturalnego z szerszym obszarem szkolnej edukacji i
wychowania. Wszystkie one warte są szerokiej, i to publicznej, dyskusji, jeśli
nasz system maturalny ma spełniać cele, dla jakich jest przeznaczony i
finansowany przez podatników.
Małgorzata Żuber – Zielicz
Przewodnicząca Komisji Edukacji i Rodziny
Rady m. st. Warszawy
Sekretarz Towarzystwa Szkół Twórczych
P.S. Powyższy tekst wyraża moje osobiste opinie, a nie opinie
Komisji, której jestem przewodniczącą.
MATURALNE REFLEKSJE
Z okazji
zakończonej matury przez media przetoczyła się i przetacza fala
filipik antymaturalnych. Autorzy ich
dowodzą, że matura zewnętrzna jest zła z samego założenia i lepsza być nie
może. Generuje liczne negatywne zjawiska od schematyzowania myślenia
koniecznością „wstrzeliwania się” w klucz po „testomanię”, w której nauczyciele
i uczniowie uczą się i ćwiczą wyłącznie to, co im do zdania egzaminu będzie
potrzebne. Wszystko to jest prawda, ale uwagi i zastrzeżenia są słuszne przede
wszystkim w stosunku do aktualnej wersji takiego egzaminu, funkcjonującej w naszym
kraju.
Bo może być inaczej ....
Mam tu niejakie
porównanie, bowiem od 1994 roku pracowałam w programie Międzynarodowej Matury
(IB), a jako dyrektor warszawskiego II Liceum im. Stefana Batorego wprowadziłam
ten program do swojej szkoły w roku 2004. Miałam też do czynienia z systemem
(właściwie systemami) brytyjskim, australijskim oraz amerykańskimi SAT i
Advanced Placement (w USA generalnie nie ma matury ).
Polska
matura jest to bowiem system niesłychanie toporny i ubogi w możliwości
wykazania się umiejętnościami, stwarzane zdającym. Nie widać w nim też, choć
właśnie skończył 10 lat, ani chęci ani działań na rzecz realnego
samodoskonalenia, a nie kosmetycznych nieistotnych zmian.
Gdy, wtedy
jeszcze nowa, matura powstawała, do jej organizacji wzięło się grono dosyć
ambitnych kuratoryjnych urzędników różnego szczebla. Paru profesorów nauk
pedagogicznych nagle odkryło, że są specjalistami od egzaminów zewnętrznych,
choć żadnych praktycznych doświadczeń z nimi nie mieli. Odgrzebali oni też jakieś
publikacje, szczególnie amerykańskie, z lat 60-tych.
W tym samym czasie w
Polsce były już szkoły i nauczyciele z praktycznymi doświadczeniami, poza maturą
IB, z systemami brytyjskimi, amerykańskimi, francuskimi czy hiszpańskimi. Nikt
do tych doświadczeń oficjalnie nie
sięgnął, za to prywatnymi kanałami członkowie zespołu „Nowej Matury” podpatrywali głównie
techniczno-organizacyjne gadgety. Cały ten wielki system egzaminacyjny stał
się, szczególnie po trafieniu do niego wielkich funduszy unijnych, źródłem
stosunkowo wysokich dochodów znacznej grupy swoich pracowników i zewnętrznych
ekspertów. Wszystko to sprawia, że spetryfikowane zostały rozwiązania wprowadzone
przy wdrażaniu systemu, a wszelka krytyka i propozycje zmian przyjmowane
wyjątkowo niechętnie, o próbach wdrożenia nie wspominając. Każda zmiana bowiem,
naruszając obecny układ, może mniejsze lub większe grupy pozbawić pracy czy
istotnego źródła dochodu. Tak otrzymaliśmy maturę 2013.
Zacznijmy od spraw elementarnych. Dla przezwyciężenia początkowych
trudności nadano systemowi CKE/OKE nadzwyczajne uprawnienia oraz immunitety.
Najbardziej bolesny dla zdających jest
brak prawa odwołania się od oceny egzaminatora. W przypadku ewidentnych błędów
kancelaryjnych, np. w zliczaniu punktów w arkuszu, OKE może (ale nie
musi!) uznać swój błąd. Od merytorycznej oceny odwołania nie ma. Tak
więc mamy w systemie edukacji swoisty paradoks. Uczeń otóż może się odwołać od,
mającej wyłącznie ambicjonalne znaczenie, np. czwórki z Wiedzy o Kulturze w
pierwszym semestrze klasy I LO. Nie może
zaś od, mającej dla niego życiowe znaczenie, oceny maturalnej. Nie znam systemu
egzaminacyjnego na świecie, w którym nie byłoby możliwości odwołania się. Odwołanie kosztuje. Nie są to
kwoty porażające, ale dzięki nim nikt bez powodu z tej procedury nie korzysta.
Nie
istnieje praktyczna możliwość stworzenia egzaminów, z różnych przedmiotów na
dodatek, o identycznym stopniu trudności. Dlatego w znanych mi systemach
egzaminacyjnych przelicza się uzyskane procenty punktów na oceny, uwzględniając
statystykę otrzymanych wyników. Poziom umiejętności dużych populacji uczniów z
roku na rok niewiele się zmienia. Dzięki temu nie ma w rekrutacji na uczelnie pokrzywdzonych
względnie trudniejszym w danym roku
egzaminem z danego przedmiotu czy niesłusznie uprzywilejowanych łatwiejszym.
Obcym ciałem jest w zewnętrznej maturze część ustna, a
jednocześnie skutecznie dezorganizuje ona przez miesiąc edukację młodszych
roczników. Już na spotkaniu z ówczesnym premierem Belką w roku 2005 przed
pierwszą zewnętrzną maturą, dyrektorzy liceów dokładnie przewidzieli skutki
takiej a nie innej formy tej części egzaminu (łącznie z kupowaniem prezentacji!).
Niestety upór CKE i MEN sprawiły, że funkcjonuje ona praktycznie bez zmian do
dziś. W przypadku egzaminów z języków obcych uderza fakt, że pod wpływem
jakichś mocarstwowych argumentów (typu „nikt nam nie będzie dyktował…”), nie są
uznawane znane i respektowane zdane
egzaminy językowe stosownych państw (np. FCE, CAE czy CPE). Ze zrozumiałych
względów mają one wyższy poziom i lepszą renomę oraz wiarygodność w świecie od
naszej matury. W ten sposób CKE, zupełnie niepotrzebnie, dodaje sobie i szkołom
pracy oraz kosztów.
Spetryfikowanym skutkiem początkowego błędu CKE w specyfikacji
parametrów dopuszczalnych na maturze kalkulatorów jest zakaz używania
kalkulatorów innych niż czterodziałaniowe „cudeńka” (ew. z pierwiastkiem kwadratowym).
Takie kalkulatory świetnie służą w zakupach gospodyniom domowym, ale …
rówieśnicy naszych maturzystów (szczególnie z poziomu rozszerzonego) w krajach
rozwiniętych mniej więcej od ćwierćwiecza uczą się współpracować na matematyce,
fizyce czy chemii z programowanymi kalkulatorami graficznymi. Takie też mają do
dyspozycji na swoich maturach czy ich odpowiednikach.
Kolejne
pozostałości swoistego „stanu wyjątkowego” z czasów wprowadzania „nowej matury”
to dyrektorzy szkół przez 3 tygodnie sterczący w szkole od 5 rano w oczekiwaniu
na kuriera z kolejnymi maturami oraz dyktatorska władza OKE w stosunku do
szkół. To ta instytucja decyduje w jakiej szkole urządzi sobie np. egzamin
poprawkowy bez choćby konsultacji z zainteresowanym dyrektorem, ile osób ma być
w komisji itp. itd. Ponieważ to nie system CKE/OKE płaci siedzącym w komisjach
nauczycielom oraz ponosi konsekwencje dezorganizacji nauki młodszych klas, więc
jest tu szalenie rozrzutny. Stąd egzaminy, w trakcie których jednego ucznia
wiele godzin pilnuje trzyosobowa komisja, stąd tolerancja dla poprawiających,
niekoniecznie niezdaną, maturę (ponieważ poprawianie jest bezpłatne, większość poprawiających rejestruje
się i … nie przychodzi). Mało jest prób organizowania, w imię oszczędności. W
większych miastach zbiorczych egzaminów z bardziej egzotycznych przedmiotów
oraz dla repetentów.
Są to jednak
drobiazgi wobec przeniesionego żywcem z doświadczeń egzaminu po klasie szóstej
oraz gimnazjalnego tzw. skoszarowanego sprawdzania egzaminów. Oznacza to, że w
weekendy w soboty np. przez 12 godzin, a w niedziele 10 egzaminatorzy zamknięci
w wynajętym pomieszczeniu sprawdzają, na
akord, prace. Egzaminy po podstawówce oraz gimnazjum są stosunkowo proste
intelektualnie – nawet bardzo zmęczony egzaminator sprawdzający je już tylko
mechanicznie nie narobi wielkich szkód. Matura rozszerzona np. z języka obcego,
matematyki, fizyki, chemii czy informatyki to zupełnie co innego! Odwołania zaś
od oceny nie ma! Nawet we własnym,
cichym gabinecie w domu efektywne
sprawdzanie przez 12 godzin w indywidualnym rytmie klasówek własnych
licealnych trzecioklasistów graniczy z cudem. Tu zaś mamy zwykle mało wygodną
szkolną klasę, w której spora innych
osób też coś robi (np. dyskutuje) i to niekoniecznie cicho, pojawiają się
komunikaty jak oceniać to czy tamto itp.itd.
Przy
milionach rocznie sprawdzanych arkuszy, przy tysiącach przygotowywanych muszą
się zdarzać wpadki. Nie ma na to rady! Tyle, że gdzie indziej są na typowe przypadki (błąd w arkuszu
egzaminacyjnym, zaginięcie lub zniszczenie arkusza bądź jego części etc.)
odpowiednie procedury. Np. unieważnienie jakiegoś zadania nie powoduje, że
wszyscy, na polecenie aż ministra, dostają za nie maksimum punktów (co jest
krzywdzące dla dobrych i niesłusznie premiuje słabeuszy), tylko każdy dostaje
punkty proporcjonalnie do wyniku z pozostałych zadań.
Obecna
matura żyje wreszcie terminami starej, co nie jest zbyt uzasadnione. Brytyjskie
zaczynają się w połowie maja i trwają prawie do końca czerwca (tyle tam
przedmiotów i poziomów!). Wyniki są dokładnie 15 sierpnia i tego samego lub
następnego dnia trafiają elektronicznie na uczelnie oraz do zainteresowanych.
Równocześnie dowiadują się oni o przyjęciu lub odmowie przyjęcia przez uczelnie.
Pozwala to na spokojną pracę egzaminatorów w okresie wakacyjnym.
Obawiając się sabotowania przez uczelnie zewnętrznej matury, sprowadzono
ich rolę w rekrutacji do dodania dla każdego kandydata 2-3 procentowych wyników
oraz uszeregowania otrzymanych wyników od najwyższego. Tymczasem na świecie im
uczelnia lepsza, tym bardziej rozbudowaną i wieloczynnikową procedurę rekrutacji
stosuje. W tej procedurze, trwającej praktycznie często przez całą końcową
klasę, wyniki matur czy ekwiwalentnych z punktu widzenia rekrutacji egzaminów
to tylko jeden z elementów. Uczelnie klasy amerykańskiej „ligi bluszczowej”
(Harvard, MIT, Caltech, Yale etc.) czy brytyjskie Oxford, Cambridge oraz
Imperial College przeprowadzają własne rozmowy kwalifikacyjne, często będące
dodatkowym egzaminem, wymagają pisania esejów, zdobywania referencji itd. Celem
jest student o jak najwyższym potencjale(!). Nikt tam uczelni nie podejrzewa,
że za łapówki, wbrew własnemu interesowi, przyjmą słabeuszy.
Największą jednak wadą naszej matury
jest jej niesłychane ubóstwo merytoryczne. Stanowi to podstawowe źródło
większości zarzutów. W polskich szkołach maturalnych uczy się już około 90%
rocznika – dużo więcej niż docelowe(!) wskaźniki w znacznie zamożniejszej UE.
To populacja o ogromnie zróżnicowanym potencjale oraz planach życiowych. Nasz
system ma maturzystom do zaoferowania zaledwie dwa poziomy z każdego przedmiotu
(przy ich niewielkiej liczbie), a w planach jest dalsze ograniczenie i
zubażanie (np. matur dwujęzycznych). Tymczasem, szczególnie w przypadku najbardziej masowych, obowiązkowych (u nas)
przedmiotów, na świecie maturzysta ma do wyboru po kilka poziomów albo modułów.
To oznacza, że na poziomie najniższym zdaje się np. bardzo elementarną
matematykę, ale na najwyższym – całki, pochodne, szeregi i równania
różniczkowe, macierze, liczby zespolone, zaawansowany rachunek
prawdopodobieństwa i statystykę, funkcje hiperboliczne, algebrę abstrakcyjną,
matematykę dyskretną etc. Może też wybrać jeden z poziomów pośrednich. Nikt języka światowych akademickich
podręczników i publikacji z dyscyplin technicznych, przyrodniczych czy
ekonomicznych nie będzie dostosowywał do poziomu matematycznej ignorancji
naszego maturzysty. Oczywiście na tym
najwyższym poziomie zdaje 1-4% populacji maturzystów, ale dzięki temu można im
zapewnić odpowiednio wykwalifikowanych i doświadczonych egzaminatorów. Gdyby w
Polsce tak było z językiem polskim, to na najwyższym poziomie pisałoby go kilka-kilkanaście
tysięcy zdających – tych najambitniejszych, najbardziej twórczych i planujących
karierę humanisty, którzy są szczególnie
poszkodowani masową, schematyczną maturą „pod klucz”. Bo ten schematyzm i ten
klucz to wynik masowości egzaminów, merytorycznej jakości większości
egzaminatorów oraz warunków sprawdzania arkuszy egzaminacyjnych. Przy takiej
ilości zdających mogliby oni np. sobie wybrać temat rozbudowanego wypracowania,
a specjalnie wyselekcjonowani egzaminatorzy mogliby je oceniać w parach,
niezależnie od siebie, a trzeci, jako superrecenzent w przypadku większych rozbieżności.
Dla zdecydowanej większości
maturzystów już sprawność komunikacyjna
w ojczystym języku to wielkie wyzwanie i ją powinna sprawdzać matura.
Twórcy naszego systemu egzaminów zewnętrznych
zakładali, że jednym z ich głównych zadań będzie ocena poszczególnych ogniw
systemu edukacyjnego na podstawie efektów ich pracy. Jedyną alternatywą jest tu
urzędnicze „widzi mi się”, a przecież pracę dyrektorów i nauczycieli trzeba
oceniać choćby po to by ich nagradzać i awansować albo wręcz przeciwnie.
Oceniać jest zaś najlepiej przez
porównanie z efektami działań pracujących w porównywalnych warunkach (
szczególnie z uczniami o podobnym potencjale!). Niestety oparty na rozsądnym
założeniu porównywania uczniów szkoły na wejściu i wyjściu, opracowany za spore
środki unijne system EWD (Edukacyjnej Wartości Dodanej) ma dwie podstawowe
wady. Po pierwsze świadomie (!) skonstruowano go tak, żeby szkół nie dało się
porównywać. Po drugie – o ile ma praktyczny sens użycie do określenia poziomu
uczniów przychodzących do szkoły tylko wyników ich egzaminu po szkole niższego
szczebla (to bardzo użyteczna i uwzględniająca sumarycznie wpływ różnorodnych
czynników informacja), o tyle ograniczenie się wyłącznie do wyników egzaminów
uczniów kończących szkołę przy ocenie efektów jej pracy jest wyjątkowo złym
pomysłem. Bo te efekty to np. i sukcesy
uczniów uzdolnionych czy działających społecznie i ustalenie czy lub jak bardzo
zmalały klasy opuszczające szkołę po 3 latach nauki, ocena przez absolwentów
etc. etc. Im więcej danych i wskaźników efektów z różnych źródeł tym lepiej!
W porównaniu np. z systemem
Międzynarodowej Matury ( w którym procedury egzaminacyjno-oceniające są
nieodłącznie związane ze stawianymi szkołom i nauczycielom celami) w Polsce
system egzaminacyjny jest bytem niezależnym. Jeśli np. system Międzynarodowej
Matury zakłada wykonywanie doświadczeń i opracowywanie ich wyników w
przedmiotach eksperymentalnych to ma to odzwierciedlenie i w arkuszach
egzaminacyjnych i w, monitorowanych, komponentach ocen maturalnych za szkolną pracę
eksperymentalną. Jeśli szkoła ma motywować ucznia do rozwoju osobistego i
społecznego, to też jest to monitorowane według specyficznych procedur oraz
znajduje wyraz w wymaganiach maturalnych itp. itd.
Zamiast podobnego podejścia mamy obok
systemu egzaminacyjnego wyjątkowo ułomną i zbiurokratyzowaną procedurę
tzw. ewaluacji, autorstwa zespołu obecnej wiceminister J. Berdzik. Procedurę,
która programowo i obsesyjnie odżegnuje się od uwzględniania efektów pracy szkoły oraz ich
dynamiki. Za to równie obsesyjnie wymaga od nauczycieli, dyrektorów i szkoły,
udowadniania jak bardzo (i to zespołowo!) starają
się te efekty podnosić.
środa, 8 stycznia 2014
Symboliczne dyskusje o symbolach czy o polskiej edukacji
Ogromnie dużo
miejsca zajmują ostatnio w polskich mediach dyskusje
o oświacie. Niestety odbywają się one wokół symboli, symbolicznych też używają argumentów, niezbyt
się zajmując realiami. Tymczasem
realne dramatyczne problemy naszej
edukacji pozostają poza zakresem medialnych zainteresowań.
Mam nieodparte
wrażenie, że zdecydowana większość dyskutantów, również tych z tytułami naukowymi,
np. Karty Nauczyciela nie czytała, a szkołę oraz pracę nauczyciela zna z
dzieciństwa oraz lektur i dokumentów. W efekcie uwagi te swą trafnością nie odbiegają od
„Poradnika udanego życia erotycznego”, jaki mogliby dla Ziemian napisać
Marsjanie na podstawie obserwacji teleskopowych.
SYMBOL I: KARTA NAUCZYCIELA
Pierwszym symbolem
jest tu Karta Nauczyciela, a w niej szczególnie
ochrona stosunku pracy pedagoga oraz 18 godzinne pensum. Akurat obecnie Karta
zapewnia jednak nauczycielom mniejszą(!) ochronę ich zatrudnienia niż ma to
miejsce w przypadku analogicznej ochrony
urzędników zarówno administracji
rządowej jak i samorządowej.
Z doświadczenia
wiadomo, że dyrektor szkoły, jeśli chce, jest w stanie się pozbyć nawet
najwybitniejszego nauczyciela, nie mówiąc już o słabych. Za najlepszy przykład
może tu służyć całkiem niedawny przypadek legendy jednej z czołowych polskich
szkół, Nauczyciela Roku, Profesora Oświaty, wychowawcy największej liczby
laureatów i finalistów w historii swojej olimpiady przedmiotowej itp. itd., który
już w rok po przyjściu do tego liceum nowego dyrektora przestał w nim pracować.
Dyrektorzy nie zwalniają słabych nauczycieli z zupełnie
innych powodów niż ochrona Karty Nauczyciela. Z tych samych powodów w
zdecydowanej większości szkół, gdzie istnieje
uznaniowy dodatek motywacyjny, przydzielają go po równo albo prawie po równo,
choć akurat z tym podziałem Karta Nauczyciela nie ma nic wspólnego. Po prostu obecnie system edukacji w praktyce działa
tak, że święty spokój w szkole jest dla przeciętnego jej dyrektora o wiele
większą wartością niż jakość jej działań. Karta Nauczyciela jest tu tylko
wygodnym parawanem.
Symbol II : 18-GODZINNE PENSUM
18-godzinne pensum to kolejny symbol. Warto
przypomnieć, że wprowadzono je na fali skracania w ogóle czasu pracy w Polsce w
latach 1980/81 i wprowadzania wolnych sobót. Wcześniej, zgodnie z
ogólnoświatową wieloletnią praktyką, różne było pensum nauczycieli szkół
podstawowych (26 godzin) i szkół ponadpodstawowych (22 godziny). Związkowcy w
trosce o jedność swojej bazy, preferują jednolite pensum. Postulowali więc
wtedy, a teraz bronią jednakowego 18-godzinnego pensum we wszystkich szkołach. Tymczasem
polskie pensum nauczycieli przedmiotów maturalnych mieści się znakomicie w
średnich światowych. Taki nauczyciel uczy, przy typowym w polskiej szkole
tygodniowym wymiarze 1-2 godzin danego przedmiotu dla jednej klasy, kilkuset
uczniów. Warto się zastanowić nad mechanizmem wiążącym godziny pensum z liczebnością uczonych przez
nauczyciela klas w stosunku do zalecanej przez MEN. (Oczywiście nie chodzi tu o
klasy np. integracyjne, albo spowodowany wymogami przedmiotu podział na grupy!)
Uczenie klasy kilkunastoosobowej to zupełnie inne obciążenie niż praca z klasą
liczącą często grubo ponad 30 uczniów. Obciążenie nauczyciela zależy bowiem
przede wszystkim od ilości uczniów, których on uczy, a ta z kolei zależy od
pensum i właśnie liczebności klas. Istotnym np. elementem edukacji uczniów
przedmiotów maturalnych są prace pisemne oraz ich korekta przez nauczyciela.
Stanowi to dla uczniów informację zwrotną o tym, co robią dobrze, i o tym, co
wymaga doskonalenia. Przygotowanie i sprawdzenie każdej pracy w taki sposób, by
mogła tę rolę spełniać, wymaga minimum(!) 10 minut. Przy 300 uczniach (a bywa
500 i więcej!) to co najmniej 50 godzin przy jednej(!) tylko pracy na każdego
ucznia. Nauczyciel szkoły ponadgimnazjalnej powinien mieć na to czas! Powinien
też mieć czas i warunki do przygotowywania się do lekcji.
Już wyobrażam sobie
oburzone opisy nauczycieli, którzy, nie wykonując swoich obowiązków, ten czas
spożytkowują inaczej. Oczywiście nauczyciel może np. sprawdzian przeprowadzić
metodą testu wyboru, redukując potrzebny czas 10-krotnie. Tyle, że taka praca, poza oceną w dzienniku,
niewiele uczniowi da. Nauczyciel nie skoryguje bowiem jego sposobu rozumowania
ani formułowania myśli. Podobnie bezwartościowe będą lekcje prowadzone bez
przygotowania i przemyślenia, byle się temat w dzienniku zgadzał z zapisem
programu. Zmieniają się przecież programy, zmieniają się ilości godzin na ich
realizację i, przede wszystkim, zmienia się młodzież i jej przygotowanie na
wcześniejszych etapach edukacji oraz same egzaminy zewnętrzne. Zmieniają się
dostępne pomoce naukowe. Różnią się też poszczególne klasy.
Jest rzeczą pracodawcy wyegzekwowanie od nauczyciela właściwego
wykonywania swoich obowiązków, w tym odpowiedniego wykorzystania czasu.
Nie ma tu lepszego sposobu jak
wyciąganie wniosków z różnorodnych efektów pracy pedagoga ( zamiast prób moralizowania
czy drobiazgowej biurokratycznej kontroli, co bywa często postulowane albo
odsiadywania określonej ilości godzin w szkole!). Natomiast nauczyciel powinien
ten czas na rzetelne wykonanie obowiązków mieć! W przeciwnym razie
zaprezentowane wyżej byle jakie sposoby uczenia staną się powszechne – nawet najuczciwsi nie będą mieli wyboru.
Na drugim
biegunie mamy nauczanie początkowe. Nauczyciel ma tu jedną klasę i około 25
uczniów. Jego praca z nimi odbywa się przede wszystkim w bezpośrednim kontakcie.
Prace uczniów są niezbyt obszerne i skomplikowane. Dlatego na całym świecie
pensum nauczyciela nauczania początkowego odpowiada mniej więcej ilości godzin,
jakie taka klasa spędza w szkole czyli około 25. Celowo przedstawiłam dwie skrajności,
wrzucone do jednego worka 18-godzinnego pensum. Jakakolwiek racjonalna dyskusja o pensum musi uwzględniać specyfikę
zarówno szczebla kształcenia jak i przedmiotu.
Zawód nauczyciela tak
jak np. zawód rolnika, ma po prostu swoją specyfikę czasową, wymagając
elastyczności, gdyż zajmuje się nie papierami, a żywymi istotami. Najważniejsze
w pracy nauczyciela są jej efekty, a nie godziny odsiedziane w szkolnym budynku
w urzędowym rytmie! I to o mechanizmach
i narzędziach oceny efektów pracy szkoły, dyrektora, nauczyciela oraz
ich konsekwencjach warto toczyć dyskusje.
Jeśli chcemy
szukać oszczędności w edukacji to
powiedzmy to sobie otwarcie bez szczucia na rzekomych „nauczycieli-nierobów”. Jest
w systemie finansowania polskiej edukacji ogromny obszar rozwiązań fasadowych i
niezbyt racjonalnych. Dzięki temu wielka
część środków budżetowych przeznaczonych na nią albo jest zużywana na inne cele
(nawet personalna(!) subwencja na dziecko niepełnosprawne, bywa że 10-krotnie wyższa od standardowej(!), nie
trafia za nim do szkoły, a rozpływa się w meandrach biurokracji) albo gładko trafia
do kieszeni cwaniaków albo jest zwyczajnie, systemowo, marnowana.
W edukacji mamy
obecnie znacznie większą liczebnie rządową administrację oświatową niż … w
momencie przekazania szkół do prowadzenia samorządom. A przecież od tego
momentu ubyło też zarówno uczniów jak i nauczycieli.
Wreszcie, zamiast
szukać oszczędności na ludziach bezpośrednio (i ciężko!) pracujących z uczniami,
warto przyjrzeć się ludziom i instytucjom, finansowanym z oświatowego budżetu,
mającym za zadanie ich wspierać. Zdecydowana większość nauczycieli tego zewnętrznego
wsparcia nie czuje. Widzi natomiast liczne grupy i instytucje, które na szkole,
nauczycielach oraz uczniach pasożytują.
Wszyscy narzekają,
i słusznie, na stworzony za min. Handkego system awansu zawodowego nauczycieli.
Szczególnie na to, że przepuszcza praktycznie wszystkich. Działalność komisji
przyznających stopnie nauczyciela mianowanego i dyplomowanego jest więc jałowa.
Tyle, że, choć jałowa, praca tego systemu nie odbywa się za darmo.
Może więc od
takich (to tylko przykład!) pozycji
zacząć szukać oszczędności?
Symbol III : NAUCZANIE HISTORII
A PATRIOTYZM
Mamy też obecnie
symboliczny spór o historię i sposób jej uczenia w liceum, toczony się w konwencji „patrioci przeciw zdrajcom”.
Nowa podstawa programowa min. Hall
usiłowała naprawić choćby część problemów jakie zrodziło stworzenie przez min.
Handkego gimnazjów. Ofiarą tego kroku padło przede wszystkim to wszystko, co, w
oparciu o wybór ucznia, miało przygotować go do planowanej drogi życiowej. W
efekcie np. licealista, planujący karierę inżyniera, miał w cyklu nauczania po
reformie Handkego maksymalnie (!) 9 godzin fizyki z astronomią tygodniowo czyli
połowę tego, co jego kolega z lat 70-tych, który korzystał z lekcji tego
przedmiotu w cyklu nauczania tygodniowo 18 godzin. W II RP czy podczas zaborów
maturę zdawało rocznie mniej osób niż dziś broni doktoratów, a wiedza naukowa o
świecie była zdecydowanie mniejsza niż
dziś. Tym niemniej istniała już wówczas specjalizacja szkół maturalnych – były
klasyczne, matematyczne i realne. Dziś dyscyplin naukowych, bardzo
rozbudowanych, potencjalnie przydatnych każdemu uczniowi jest dużo więcej (poza tradycyjnym kanonem szkolnym np.
psychologia, etnografia, ekonomia, socjologia, filozofia, prawo, informatyka).
W szkołach maturalnych, zamiast elity, mamy około 90% rocznika. Tymczasem
obecny, bardzo liczny, obowiązkowy zestaw przedmiotów licealnych to wynik
historycznych zaszłości i inercji systemu oraz dość przypadkowych decyzji
politycznych. Autorzy nowej podstawy programowej próbowali jakoś z tego wyjść,
a jednocześnie nie dotknąć za bardzo różnych przedmiotowych grup interesów (są
takie jak najbardziej – szkoła to wielki rynek pracy absolwentów uczelni i dóbr
intelektualnych!).
Rozwiązania
wybrane w nowej podstawie programowej dla liceów są sprzeczne ze światową
praktyką krajów rozwiniętych (gdzie stawia się na wybór i specjalizację, czasem
trochę ograniczone pewnym kluczem), choć nieco, ale tylko nieco, nas do niej
przybliżają.
Symboliczna dyskusja o nauce historii i
patriotyzmie zastąpiła dyskusję o
realnych problemach naszej edukacji – współczesnym podejściu do kształcenia
ogólnego wobec mnogości i objętości dyscyplin naukowych, prawie wyboru poziomu
i treści kształcenia, specjalizacji i jej zakresie.
Polska edukacja
ma ogromną ilość realnych problemów i potrzebuje ich efektywnych rozwiązań,
których przykłady(!) podałam poniżej:
·
koszmarna
wprost biurokratyzacja, formalizacja i centralizacja oświaty (znacznie
przekraczająca wszystkie absurdy PRL w tym zakresie!) i zamiana ucznia i jego
rodziców już nawet nie w petenta, ale w urzędową sprawę czy teczkę, z którą
szkoła ma do czynienia – dla oświatowej biurokracji uczeń nie istnieje,
istnieją tylko jego papiery;
·
brak
skutecznego systemu pomiaru i porównań różnorodnych efektów pracy szkoły (stworzone
za unijne środki system ewaluacji szkół czy system EWD z całą pewnością takie nie są!) – bez niego,
nawet mając pełną swobodę kadrową, dyrektorzy wcale niekoniecznie pozbyliby się
słabych nauczycieli i zatrudnili dobrych;
·
brak
systemu (co w zawodach polegających na pomaganiu jest szalenie istotne, bo
efekty zależą tu od chęci i woli pomagania, a nie od realizacji
biurokratycznych procedur!) pozytywnego(!) motywowania materialnego i moralnego
dobrych nauczycieli;
·
ograniczenia formalne wychowawczych możliwości
szkoły;
·
sposoby i efektywność wprowadzania nowych
technologii;
·
jakość wykorzystania środków unijnych;
·
brak
systemu wspierania uczniów o wybitnych uzdolnieniach poznawczych (kluczowego w
gospodarce i społeczeństwie opartych na wiedzy i technologii!) - mamy tu wyniki
słabsze niż znacznie uboższe i mniejsze kraje europejskie jak choćby Rumunia,
Węgry czy nawet Białoruś;
·
kryzysowy brak środków wymuszający stworzenie
przemyślanego planu oszczędności zamiast przypadkowych i uznaniowych cięć.
Rozwiązanie każdego
z tych problemów jest jak najbardziej realne, wymaga jednak ich właściwej identyfikacji oraz rzetelnej(!) dyskusji
w poszukiwaniu możliwie efektywnych sposobów podejścia.
Warto o nich
dyskutować zamiast szukać pomysłów tyleż prostych i symbolicznych co
nieefektywnych w rodzaju zmiany pensum z 18 na np. 20 godzin (przypominam o
koszmarku urzędniczym zwanym „hallówkami”!) i tłumaczyć, że oświata byłaby
lepsza, gdyby nauczyciele zarabiali mniej, a pracowali więcej.
Warto też
pamiętać moją ulubioną maksymę z harcerstwa:
„Kto chce – szuka sposobów, kto nie chce – szuka powodów.”
Małgorzata Żuber-Zielicz
Przewodnicząca Komisji Edukacji i Rodziny Rady m.st.
Warszawy
P.S. Przedstawiłam powyżej swoje prywatne opinie i poglądy,
a nie poglądy Rady i Komisji, do których należę
wtorek, 7 stycznia 2014
Być albo nie być ?
Istnieje w teorii organizacji
ciekawa teoria. Zgodnie z nią struktura urzędowa, która liczy około 1000 i
więcej urzędników, zaczyna się tak bardzo zajmować sama sobą, że reszta świata
nie jest jej już do niczego potrzebna. No, prawie niczego, bo ktoś tych
urzędników i ich urząd musi utrzymać… Poza tym jednak wymiana pism i odpowiedzi
pomiędzy poszczególnymi komórkami takiego molocha, ustalanie obszarów
kompetencji i podległości pomiędzy nimi oraz podobne biurokratyczne zabawy
pochłaniają praktycznie cały czas i energię jego pracowników.
Tak się jakoś składa, że MEN razem
z kuratoriami tę granicę tysiąca urzędników przekroczyło. No i, jak się
okazuje, jakieś ziarno prawdy we wspomnianej teorii tkwi. MEN próbuje zarządzać
oświatą dyktując nawet takie szczegóły jak poprawne ustawienie ławek i krzeseł
w klasach. Nie sądzę by to miało sens – o takich rzeczach powinien decydować
nauczyciel stosownie do okoliczności i potrzeb, które występują w tysiącach
trudnych do przewidzenia wariantach. Jest jednak dziedzina, w której tej
instytucji nic nie wyręczy. Ta dziedzina nazywa się koordynacja. Okazuje się,
że MEN akurat z tym sobie nie radzi i nawet z tego powodu nijakiego dyskomfortu
nie czuje. Mamy akurat, ogłoszony, trzeba trafu, przez MEN, Rok Odkrywania
Talentów. Jednym z głównych miejsc ich odkrywania są olimpiady przedmiotowe.
Wiadomo od lat, że sporo ich uczestników startuje w więcej niż jednej z nich i
to często z wielkim sukcesem. Taką grupę olimpiad stanowią szczególnie np.
matematyczna, informatyczna, fizyczna i techniczna. Naturalną rzeczą byłaby
taka koordynacja właśnie terminów zawodów pomiędzy olimpiadami by uniknąć ich
pokrywania się. To było i jest idealne zadanie dla MEN, na dodatek niezbyt
skomplikowane, i bardzo trudne dla poszczególnych komitetów olimpiad. No i
akurat w Roku Odkrywania Talentów mamy tak ustawione ogólnopolskie finały
wspomnianej grupy olimpiad, że wszystkie odbywają się w ciągu jednego tygodnia
około 10 kwietnia. Co oznacza, że niektórzy finaliści, i to ci najlepsi, albo
będą musieli dokonać dramatycznego wyboru rezygnując z któregoś finału albo tylko
wpadną na chwilę na jeden z finałów żeby„zaliczyć” udział w nim. W każdym razie
niejeden z tych, fetowanych oficjalnie talentów, ani sam nie będzie miał szansy
ani nie da jej innym, sprawdzenia się w normalnych warunkach olimpijskiej
batalii. A wszystko dlatego, że komuś w MEN się nie chciało, ktoś czegoś nie
umiał i nie wiedział…
środa, 10 listopada 2010
Gadżety to tylko gadżety
Zwykłe dla rodzaju ludzkiego zafascynowanie nowością oraz
promocyjno-marketingowe działania producentów i sprzedawców sprawiają, że wielu
zaczyna wierzyć iż najważniejsze dla efektywności polskiej edukacji jest
nasycenie jej elektroniczno-informatycznymi gadżetami od tablic interaktywnych
po elektroniczne dzienniki. Tymczasem wcale to takie pewne nie jest. Historia i
doświadczenie dowodzą, że nadzieje wiązane z rozwojem technologii są raczej
nadmierne, a w efekcie mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Nie znaczy to
bynajmniej bym się opowiadał za szkołą wyłącznie kredy i tablicy. Chodzi
jedynie o skalę wartości i priorytety.
W całkiem niedawnej historii ludzkości ostatnich 100 lat mieliśmy
przynajmniej kilka wynalazków, z którymi wiązano gigantyczne perspektywy
edukacyjnych zmian. Pierwszym było radio, później telewizja, jeszcze później
video(kto pamięta te szafy z lat Gierka), potem komputer, Internet, itd. Miały
one owszem pewien wpływ, ale daleko mniejszy niż oczekiwano i, szczególnie, niż
wieszczyli entuzjaści.
Dochodził tu dodatkowy efekt, który odkryli Amerykanie, badając źródła
drastycznych różnic na swoją niekorzyść w porównaniu z Japończykami w efektach
edukacji matematycznej. Amerykańskie podręczniki do matematyki były niezwykle
atrakcyjne w formie, kolorowe, bogato ilustrowane(trudno się dziwić – gminne
Rady Szkolne decydujące w USA o zakupach podręczników tym, a nie meritum się
kierują), a japońskie – proste i czarno-białe. Okazało się, że nadmiar ozdóbek
w podręczniku skutecznie odwracał uwagę uczniów od rzeczy naprawdę istotnych,
podczas gdy japońskie podręczniki właśnie na nich się koncentrowały. Podobnie z
innymi gadżetami - mogą w fascynujący sposób odwracać uwagę od meritum.
W edukacji bowiem, podobnie jak w innych dziedzinach, ale tu szczególnie,
najważniejszy jest człowiek. Człowiek z jego motywacją, poczuciem własnej
wartości, umiejętnościami, chęcią i możliwościami kreatywnego działania oraz
poczuciem jego sensu. Dotyczy to zarówno nauczycieli jak i uczniów oraz ich
wzajemnych relacji. Historia zna niejeden przykład zwycięstwa armii gorzej
uzbrojonej i zaopatrzonej, ale o większej woli walki i lepiej dowodzonej.
Drastycznego i aktualnego przykładu dostarcza tu Afganistan – wyposażona w
najnowocześniejszy na świecie sprzęt zawodowa armia USA i NATO przegrywa
pojedynek z góralami-amatorami. Ci górale mają po prostu większą motywację do
walki, co z nawiązką rekompensuje różnice w sprzęcie.
Czy uzdolniony sportowiec jest więcej wart od uzdolnionego informatyka?
Tysiące polskich nastolatków utalentowanych ruchowo chodzi do specjalnych szkół, ma wyspecjalizowanych trenerów, masażystów, psychologów itp., korzysta ze stypendiów przewyższających niejednokrotnie średnią płacę w kraju, wyjeżdża na wielotygodniowe często zgrupowania w Polsce i na świecie, otrzymuje sprzęt o wartości tysięcy, a często dziesiątków i więcej tysięcy złotych. Ich intensywne treningi bywają niebezpieczne dla zdrowia, co owocuje licznymi kontuzjami i pozostawia nieodwracalne konsekwencje na resztę życia. Nikt nie wyobraża sobie nawet, że mogliby odnieść jakikolwiek większy sukces dzięki szkolnym lekcjom WF czy nawet dodatkowym zajęciom SKS, oraz podwórkowej zaprawie z kolegami.
Subskrybuj:
Posty (Atom)