środa, 8 stycznia 2014

Symboliczne dyskusje o symbolach czy o polskiej edukacji


   Ogromnie dużo miejsca zajmują ostatnio w polskich mediach   dyskusje o oświacie. Niestety odbywają się one wokół symboli,  symbolicznych też używają argumentów, niezbyt się zajmując realiami. Tymczasem realne  dramatyczne problemy naszej edukacji pozostają poza zakresem medialnych zainteresowań.

     Mam nieodparte wrażenie, że zdecydowana większość dyskutantów, również tych z tytułami naukowymi, np. Karty Nauczyciela nie czytała, a szkołę oraz pracę nauczyciela zna z dzieciństwa oraz lektur i dokumentów. W efekcie  uwagi te swą trafnością nie odbiegają od „Poradnika udanego życia erotycznego”, jaki mogliby dla Ziemian napisać Marsjanie na podstawie obserwacji teleskopowych.

     SYMBOL I: KARTA NAUCZYCIELA

   Pierwszym symbolem jest tu Karta Nauczyciela, a w niej  szczególnie ochrona stosunku pracy pedagoga oraz 18 godzinne pensum. Akurat obecnie Karta zapewnia jednak nauczycielom mniejszą(!) ochronę ich zatrudnienia niż ma to miejsce w przypadku  analogicznej ochrony  urzędników zarówno administracji rządowej jak i samorządowej.

    Z doświadczenia wiadomo, że dyrektor szkoły, jeśli chce, jest w stanie się pozbyć nawet najwybitniejszego nauczyciela, nie mówiąc już o słabych. Za najlepszy przykład może tu służyć całkiem niedawny przypadek legendy jednej z czołowych polskich szkół, Nauczyciela Roku, Profesora Oświaty, wychowawcy największej liczby laureatów i finalistów w historii swojej olimpiady przedmiotowej itp. itd., który już w rok po przyjściu do tego liceum nowego dyrektora przestał w nim pracować.

     Dyrektorzy  nie zwalniają słabych nauczycieli z zupełnie innych powodów niż ochrona Karty Nauczyciela. Z tych samych powodów w zdecydowanej większości szkół,  gdzie istnieje uznaniowy dodatek motywacyjny, przydzielają go po równo albo prawie po równo, choć akurat z tym podziałem Karta Nauczyciela nie ma nic wspólnego.  Po prostu obecnie system edukacji w praktyce działa tak, że święty spokój w szkole jest dla przeciętnego jej dyrektora o wiele większą wartością niż jakość jej działań. Karta Nauczyciela jest tu tylko wygodnym parawanem.

 

          Symbol II : 18-GODZINNE PENSUM

 

  18-godzinne pensum to kolejny symbol. Warto przypomnieć, że wprowadzono je na fali skracania w ogóle czasu pracy w Polsce w latach 1980/81 i wprowadzania wolnych sobót. Wcześniej, zgodnie z ogólnoświatową wieloletnią praktyką, różne było pensum nauczycieli szkół podstawowych (26 godzin) i szkół ponadpodstawowych (22 godziny). Związkowcy w trosce o jedność swojej bazy, preferują jednolite pensum. Postulowali więc wtedy, a teraz bronią jednakowego 18-godzinnego pensum we wszystkich szkołach. Tymczasem polskie pensum nauczycieli przedmiotów maturalnych mieści się znakomicie w średnich światowych. Taki nauczyciel uczy, przy typowym w polskiej szkole tygodniowym wymiarze 1-2 godzin danego przedmiotu dla jednej klasy, kilkuset uczniów. Warto się zastanowić nad mechanizmem wiążącym  godziny pensum z liczebnością uczonych przez nauczyciela klas w stosunku do zalecanej przez MEN. (Oczywiście nie chodzi tu o klasy np. integracyjne, albo spowodowany wymogami przedmiotu podział na grupy!) Uczenie klasy kilkunastoosobowej to zupełnie inne obciążenie niż praca z klasą liczącą często grubo ponad 30 uczniów. Obciążenie nauczyciela zależy bowiem przede wszystkim od ilości uczniów, których on uczy, a ta z kolei zależy od pensum i właśnie liczebności klas. Istotnym np. elementem edukacji uczniów przedmiotów maturalnych są prace pisemne oraz ich korekta przez nauczyciela. Stanowi to dla uczniów informację zwrotną o tym, co robią dobrze, i o tym, co wymaga doskonalenia. Przygotowanie i sprawdzenie każdej pracy w taki sposób, by mogła tę rolę spełniać, wymaga minimum(!) 10 minut. Przy 300 uczniach (a bywa 500 i więcej!) to co najmniej 50 godzin przy jednej(!) tylko pracy na każdego ucznia. Nauczyciel szkoły ponadgimnazjalnej powinien mieć na to czas! Powinien też mieć czas i warunki do przygotowywania się do lekcji.

   Już wyobrażam sobie oburzone opisy nauczycieli, którzy, nie wykonując swoich obowiązków, ten czas spożytkowują inaczej. Oczywiście nauczyciel może np. sprawdzian przeprowadzić metodą testu wyboru, redukując potrzebny czas 10-krotnie. Tyle,  że taka praca, poza oceną w dzienniku, niewiele uczniowi da. Nauczyciel nie skoryguje bowiem jego sposobu rozumowania ani formułowania myśli. Podobnie bezwartościowe będą lekcje prowadzone bez przygotowania i przemyślenia, byle się temat w dzienniku zgadzał z zapisem programu. Zmieniają się przecież programy, zmieniają się ilości godzin na ich realizację i, przede wszystkim, zmienia się młodzież i jej przygotowanie na wcześniejszych etapach edukacji oraz same egzaminy zewnętrzne. Zmieniają się dostępne pomoce naukowe. Różnią się też poszczególne klasy.

Jest rzeczą pracodawcy wyegzekwowanie od nauczyciela właściwego wykonywania swoich obowiązków, w tym odpowiedniego wykorzystania czasu.

Nie ma tu lepszego sposobu jak wyciąganie wniosków z różnorodnych efektów pracy pedagoga ( zamiast prób moralizowania czy drobiazgowej biurokratycznej kontroli, co bywa często postulowane albo odsiadywania określonej ilości godzin w szkole!). Natomiast nauczyciel powinien ten czas na rzetelne wykonanie obowiązków mieć! W przeciwnym razie zaprezentowane wyżej byle jakie sposoby uczenia staną się powszechne – nawet najuczciwsi nie będą mieli wyboru.

     Na drugim biegunie mamy nauczanie początkowe. Nauczyciel ma tu jedną klasę i około 25 uczniów. Jego praca z nimi odbywa się przede wszystkim w bezpośrednim kontakcie. Prace uczniów są niezbyt obszerne i skomplikowane. Dlatego na całym świecie pensum nauczyciela nauczania początkowego odpowiada mniej więcej ilości godzin, jakie taka klasa spędza w szkole czyli  około 25. Celowo przedstawiłam dwie skrajności, wrzucone do jednego worka 18-godzinnego pensum. Jakakolwiek racjonalna dyskusja o pensum musi uwzględniać specyfikę zarówno szczebla kształcenia jak i przedmiotu.

  

   Zawód nauczyciela tak jak np. zawód rolnika, ma po prostu swoją specyfikę czasową, wymagając elastyczności, gdyż zajmuje się nie papierami, a żywymi istotami. Najważniejsze w pracy nauczyciela są jej efekty, a nie godziny odsiedziane w szkolnym budynku w urzędowym rytmie! I to o mechanizmach i narzędziach oceny  efektów pracy szkoły, dyrektora, nauczyciela oraz ich konsekwencjach warto toczyć dyskusje.

     Jeśli chcemy szukać oszczędności w edukacji  to powiedzmy to sobie otwarcie bez szczucia na rzekomych „nauczycieli-nierobów”. Jest w systemie finansowania polskiej edukacji ogromny obszar rozwiązań fasadowych i niezbyt racjonalnych. Dzięki  temu wielka część środków budżetowych przeznaczonych na nią albo jest zużywana na inne cele (nawet personalna(!) subwencja na dziecko niepełnosprawne, bywa że  10-krotnie wyższa od standardowej(!), nie trafia za nim do szkoły, a rozpływa się w meandrach biurokracji) albo gładko trafia do kieszeni cwaniaków albo jest zwyczajnie, systemowo, marnowana.

      W edukacji mamy obecnie znacznie większą liczebnie rządową administrację oświatową niż … w momencie przekazania szkół do prowadzenia samorządom. A przecież od tego momentu ubyło też zarówno uczniów jak i nauczycieli.

     Wreszcie, zamiast szukać oszczędności na ludziach bezpośrednio (i ciężko!) pracujących z uczniami, warto przyjrzeć się ludziom i instytucjom, finansowanym z oświatowego budżetu, mającym za zadanie ich wspierać. Zdecydowana większość nauczycieli tego zewnętrznego wsparcia nie czuje. Widzi natomiast liczne grupy i instytucje, które na  szkole, nauczycielach oraz uczniach pasożytują.

    Wszyscy narzekają, i słusznie, na stworzony za min. Handkego system awansu zawodowego nauczycieli. Szczególnie na to, że przepuszcza praktycznie wszystkich. Działalność komisji przyznających stopnie nauczyciela mianowanego i dyplomowanego jest więc jałowa. Tyle, że, choć jałowa, praca tego systemu nie odbywa się za darmo.

     Może więc od takich (to tylko przykład!) pozycji  zacząć szukać oszczędności?

   

 Symbol  III : NAUCZANIE HISTORII A PATRIOTYZM

 

      Mamy też obecnie symboliczny spór o historię i sposób jej uczenia w liceum, toczony się  w konwencji „patrioci przeciw zdrajcom”.

     Nowa podstawa programowa min. Hall usiłowała naprawić choćby część problemów jakie zrodziło stworzenie przez min. Handkego gimnazjów. Ofiarą tego kroku padło przede wszystkim to wszystko, co, w oparciu o wybór ucznia, miało przygotować go do planowanej drogi życiowej. W efekcie np. licealista, planujący karierę inżyniera, miał w cyklu nauczania po reformie Handkego maksymalnie (!) 9 godzin fizyki z astronomią tygodniowo czyli połowę tego, co jego kolega z lat 70-tych, który korzystał z lekcji tego przedmiotu w cyklu nauczania tygodniowo 18 godzin. W II RP czy podczas zaborów maturę zdawało rocznie mniej osób niż dziś broni doktoratów, a wiedza naukowa o świecie  była zdecydowanie mniejsza niż dziś. Tym niemniej istniała już wówczas specjalizacja szkół maturalnych – były klasyczne, matematyczne i realne. Dziś dyscyplin naukowych, bardzo rozbudowanych, potencjalnie przydatnych każdemu uczniowi jest dużo więcej  (poza tradycyjnym kanonem szkolnym np. psychologia, etnografia, ekonomia, socjologia, filozofia, prawo, informatyka). W szkołach maturalnych, zamiast elity, mamy około 90% rocznika. Tymczasem obecny, bardzo liczny, obowiązkowy zestaw przedmiotów licealnych to wynik historycznych zaszłości i inercji systemu oraz dość przypadkowych decyzji politycznych. Autorzy nowej podstawy programowej próbowali jakoś z tego wyjść, a jednocześnie nie dotknąć za bardzo różnych przedmiotowych grup interesów (są takie jak najbardziej – szkoła to wielki rynek pracy absolwentów uczelni i dóbr intelektualnych!).

     Rozwiązania wybrane w nowej podstawie programowej dla liceów są sprzeczne ze światową praktyką krajów rozwiniętych (gdzie stawia się na wybór i specjalizację, czasem trochę ograniczone pewnym kluczem), choć nieco, ale tylko nieco, nas do niej przybliżają.    

       Symboliczna dyskusja o nauce historii i patriotyzmie zastąpiła  dyskusję o realnych problemach naszej edukacji – współczesnym podejściu do kształcenia ogólnego wobec mnogości i objętości dyscyplin naukowych, prawie wyboru poziomu i treści kształcenia, specjalizacji i jej zakresie.

      Polska edukacja ma ogromną ilość realnych problemów i potrzebuje ich efektywnych rozwiązań, których przykłady(!) podałam poniżej:

·        koszmarna wprost biurokratyzacja, formalizacja i centralizacja oświaty (znacznie przekraczająca wszystkie absurdy PRL w tym zakresie!) i zamiana ucznia i jego rodziców już nawet nie w petenta, ale w urzędową sprawę czy teczkę, z którą szkoła ma do czynienia – dla oświatowej biurokracji uczeń nie istnieje, istnieją tylko jego papiery;

·        brak skutecznego systemu pomiaru i porównań różnorodnych efektów pracy szkoły (stworzone za unijne środki system ewaluacji szkół czy system EWD  z całą pewnością takie nie są!) – bez niego, nawet mając pełną swobodę kadrową, dyrektorzy wcale niekoniecznie pozbyliby się słabych nauczycieli i zatrudnili dobrych;

·        brak systemu (co w zawodach polegających na pomaganiu jest szalenie istotne, bo efekty zależą tu od chęci i woli pomagania, a nie od realizacji biurokratycznych procedur!) pozytywnego(!) motywowania materialnego i moralnego dobrych nauczycieli;

·         ograniczenia formalne wychowawczych możliwości szkoły;

·         sposoby i efektywność wprowadzania nowych technologii;

·         jakość wykorzystania środków unijnych;

·        brak systemu wspierania uczniów o wybitnych uzdolnieniach poznawczych (kluczowego w gospodarce i społeczeństwie opartych na wiedzy i technologii!) - mamy tu wyniki słabsze niż znacznie uboższe i mniejsze kraje europejskie jak choćby Rumunia, Węgry czy nawet Białoruś;

·         kryzysowy brak środków wymuszający stworzenie przemyślanego planu oszczędności zamiast przypadkowych i uznaniowych cięć.

     

   Rozwiązanie każdego z tych problemów jest jak najbardziej realne, wymaga jednak ich właściwej identyfikacji oraz rzetelnej(!) dyskusji w poszukiwaniu możliwie efektywnych sposobów podejścia.  

   Warto o nich dyskutować zamiast szukać pomysłów tyleż prostych i symbolicznych co nieefektywnych w rodzaju zmiany pensum z 18 na np. 20 godzin (przypominam o koszmarku urzędniczym zwanym „hallówkami”!) i tłumaczyć, że oświata byłaby lepsza, gdyby nauczyciele zarabiali mniej, a pracowali więcej.

     Warto też pamiętać moją ulubioną maksymę z harcerstwa:

„Kto chce – szuka sposobów, kto nie chce – szuka powodów.”

 

Małgorzata Żuber-Zielicz

Przewodnicząca Komisji Edukacji i Rodziny Rady m.st. Warszawy

P.S. Przedstawiłam powyżej swoje prywatne opinie i poglądy, a nie poglądy Rady i Komisji, do których należę

wtorek, 7 stycznia 2014

Być albo nie być ?

 
   Istnieje w teorii organizacji ciekawa teoria. Zgodnie z nią struktura urzędowa, która liczy około 1000 i więcej urzędników, zaczyna się tak bardzo zajmować sama sobą, że reszta świata nie jest jej już do niczego potrzebna. No, prawie niczego, bo ktoś tych urzędników i ich urząd musi utrzymać… Poza tym jednak wymiana pism i odpowiedzi pomiędzy poszczególnymi komórkami takiego molocha, ustalanie obszarów kompetencji i podległości pomiędzy nimi oraz podobne biurokratyczne zabawy pochłaniają praktycznie cały czas i energię jego pracowników.
   Tak się jakoś składa, że MEN razem z kuratoriami tę granicę tysiąca urzędników przekroczyło. No i, jak się okazuje, jakieś ziarno prawdy we wspomnianej teorii tkwi. MEN próbuje zarządzać oświatą dyktując nawet takie szczegóły jak poprawne ustawienie ławek i krzeseł w klasach. Nie sądzę by to miało sens – o takich rzeczach powinien decydować nauczyciel stosownie do okoliczności i potrzeb, które występują w tysiącach trudnych do przewidzenia wariantach. Jest jednak dziedzina, w której tej instytucji nic nie wyręczy. Ta dziedzina nazywa się koordynacja. Okazuje się, że MEN akurat z tym sobie nie radzi i nawet z tego powodu nijakiego dyskomfortu nie czuje. Mamy akurat, ogłoszony, trzeba trafu, przez MEN, Rok Odkrywania Talentów. Jednym z głównych miejsc ich odkrywania są olimpiady przedmiotowe. Wiadomo od lat, że sporo ich uczestników startuje w więcej niż jednej z nich i to często z wielkim sukcesem. Taką grupę olimpiad stanowią szczególnie np. matematyczna, informatyczna, fizyczna i techniczna. Naturalną rzeczą byłaby taka koordynacja właśnie terminów zawodów pomiędzy olimpiadami by uniknąć ich pokrywania się. To było i jest idealne zadanie dla MEN, na dodatek niezbyt skomplikowane, i bardzo trudne dla poszczególnych komitetów olimpiad. No i akurat w Roku Odkrywania Talentów mamy tak ustawione ogólnopolskie finały wspomnianej grupy olimpiad, że wszystkie odbywają się w ciągu jednego tygodnia około 10 kwietnia. Co oznacza, że niektórzy finaliści, i to ci najlepsi, albo będą musieli dokonać dramatycznego wyboru rezygnując z któregoś finału albo tylko wpadną na chwilę na jeden z finałów żeby„zaliczyć” udział w nim. W każdym razie niejeden z tych, fetowanych oficjalnie talentów, ani sam nie będzie miał szansy ani nie da jej innym, sprawdzenia się w normalnych warunkach olimpijskiej batalii. A wszystko dlatego, że komuś w MEN się nie chciało, ktoś czegoś nie umiał i nie wiedział…