środa, 10 listopada 2010

Gadżety to tylko gadżety


Zwykłe dla rodzaju ludzkiego zafascynowanie nowością oraz promocyjno-marketingowe działania producentów i sprzedawców sprawiają, że wielu zaczyna wierzyć iż najważniejsze dla efektywności polskiej edukacji jest nasycenie jej elektroniczno-informatycznymi gadżetami od tablic interaktywnych po elektroniczne dzienniki. Tymczasem wcale to takie pewne nie jest. Historia i doświadczenie dowodzą, że nadzieje wiązane z rozwojem technologii są raczej nadmierne, a w efekcie mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Nie znaczy to bynajmniej bym się opowiadał za szkołą wyłącznie kredy i tablicy. Chodzi jedynie o skalę wartości i priorytety.

W całkiem niedawnej historii ludzkości ostatnich 100 lat mieliśmy przynajmniej kilka wynalazków, z którymi wiązano gigantyczne perspektywy edukacyjnych zmian. Pierwszym było radio, później telewizja, jeszcze później video(kto pamięta te szafy z lat Gierka), potem komputer, Internet, itd. Miały one owszem pewien wpływ, ale daleko mniejszy niż oczekiwano i, szczególnie, niż wieszczyli entuzjaści.

Dochodził tu dodatkowy efekt, który odkryli Amerykanie, badając źródła drastycznych różnic na swoją niekorzyść w porównaniu z Japończykami w efektach edukacji matematycznej. Amerykańskie podręczniki do matematyki były niezwykle atrakcyjne w formie, kolorowe, bogato ilustrowane(trudno się dziwić – gminne Rady Szkolne decydujące w USA o zakupach podręczników tym, a nie meritum się kierują), a japońskie – proste i czarno-białe. Okazało się, że nadmiar ozdóbek w podręczniku skutecznie odwracał uwagę uczniów od rzeczy naprawdę istotnych, podczas gdy japońskie podręczniki właśnie na nich się koncentrowały. Podobnie z innymi gadżetami - mogą w fascynujący sposób odwracać uwagę od meritum.

W edukacji bowiem, podobnie jak w innych dziedzinach, ale tu szczególnie, najważniejszy jest człowiek. Człowiek z jego motywacją, poczuciem własnej wartości, umiejętnościami, chęcią i możliwościami kreatywnego działania oraz poczuciem jego sensu. Dotyczy to zarówno nauczycieli jak i uczniów oraz ich wzajemnych relacji. Historia zna niejeden przykład zwycięstwa armii gorzej uzbrojonej i zaopatrzonej, ale o większej woli walki i lepiej dowodzonej. Drastycznego i aktualnego przykładu dostarcza tu Afganistan – wyposażona w najnowocześniejszy na świecie sprzęt zawodowa armia USA i NATO przegrywa pojedynek z góralami-amatorami. Ci górale mają po prostu większą motywację do walki, co z nawiązką rekompensuje różnice w sprzęcie.

 

Czy uzdolniony sportowiec jest więcej wart od uzdolnionego informatyka?

Tysiące polskich nastolatków utalentowanych ruchowo chodzi do specjalnych szkół, ma wyspecjalizowanych trenerów, masażystów, psychologów itp., korzysta ze stypendiów przewyższających niejednokrotnie średnią płacę w kraju, wyjeżdża na wielotygodniowe często zgrupowania w Polsce i na świecie, otrzymuje sprzęt o wartości tysięcy, a często dziesiątków i więcej tysięcy złotych. Ich intensywne treningi bywają niebezpieczne dla zdrowia, co owocuje licznymi kontuzjami i pozostawia nieodwracalne konsekwencje na resztę życia. Nikt nie wyobraża sobie nawet, że mogliby odnieść jakikolwiek większy sukces dzięki szkolnym lekcjom WF czy nawet dodatkowym zajęciom SKS, oraz podwórkowej zaprawie z kolegami.

niedziela, 7 listopada 2010

Wywiad „Gazeta Szkolna” 2007


niedziela, 7 listopada




Jak Pani Przewodnicząca ocenia warszawską oświatę po roku nowej kadencji samorządu?
Trudno w ten sposób mówić – w warszawskiej oświacie jestem od lat. Wcześniej byłam nauczycielem fizyki, koordynatorem programu rozwoju osobistego i społecznego w programie Międzynarodowej Matury CAS i wicedyrektorem liceum im. Mikołaja Kopernika oraz dyrektorem liceum im Stefana Batorego. Dochowałam się kilku laureatów i finalistów Olimpiady Fizycznej, ostatniego już jako dyrektor liceum. W, jak to się mówi, międzyczasie szkoliłam instruktorów harcerskich poza Warszawą (w harcerskich szkołach instruktorskich „Perkoz” k. Olsztynka i „Nadwarciański Gród” w Załęczu Wielkim), pracowałam w szkole przy ambasadzie RP w Sofii, spędziłam też pół roku w USA. Mówię o pracy w Warszawie i poza nią bo ta ostatnia daje pewien dystans do warszawskich problemów i, jak sądzę, nieco szersze spojrzenie na nie.
Natomiast rzeczywiście od roku jestem w gronie osób odpowiedzialnych za warszawską oświatę jako całość. Niestety przez ostatni rok stolica była w centrum walki politycznej w kraju, co utrudniało spokojne spojrzenie na jej realne problemy. Każde zagadnienie stawało się w takiej sytuacji okazją do opowiedzenia się za lub przeciw którejś opcji politycznej oraz prezentacji w mediach, a nie praktyczną kwestią, którą można rozwiązać mniej lub bardziej efektywnie. Odetchnęłam po wrześniowych wyborach parlamentarnych. Myślę, że dopiero teraz warszawski samorząd będzie mógł skoncentrować się na tym, do czego został stworzony – trosce o optymalne warunki życia mieszkańców. 
Tak się składa, że nasi poprzednicy z PiS dostali w Warszawie niespotykaną swobodę doboru kadr administracji samorządowej, w tym oświatowej, oraz kształtowania sytemu zarządzania warszawską oświatą. Wykorzystali to jak najgorzej, ściągając działaczy partyjnych PiS i ich znajomych z całej Polski, nie przejmując się ani ich kwalifikacjami ani znajomością warszawskiej specyfiki. Warszawską oświatę aż do granic absurdu scentralizowano, stawiając na ślepe posłuszeństwo dyrektorów i nauczycieli oraz zacieranie własnego oblicza, atmosfery i kolorytu poszczególnych placówek. Tępiono wszelką krytykę czy choćby wątpliwości ze strony dyrektorów i nauczycieli. Przy okazji zniszczono wiele wartościowych rozwiązań i pomysłów funkcjonujących w warszawskiej Gminie Centrum oraz innych gminach czy poszczególnych dzielnicach. Niektóre odtwarzano później w gorszej na ogół wersji, prezentując to jako swój sukces. To wszystko nie mogło nie zostawić głębokich negatywnych śladów w funkcjonowaniu warszawskiej oświaty. Powinniśmy to zmienić i to robimy, choć w mojej ocenie zbyt wolno i mało energicznie.

Dlaczego szkoła działa tak jak działa



Zawsze jacyś Eskimosi wymyślą dla Murzynów z Afryki instrukcję zachowania się w trakcie upałów.”

Stanisław Jerzy Lec

   Zdecydowana większość wypowiadających się publicznie o polskim systemie edukacji naukowców, polityków i dziennikarzy (niestety niezwykle rzadko można spotkać wypowiedzi nauczycieli) zdaje się sądzić, że funkcjonowanie szkół jest li tylko kwestią stanu świadomości ich dyrektorów i nauczycieli. Jeśli im tylko uświadomić, że warto zadbać o różne istotne elementy funkcjonowania szkoły, jeśli jeszcze podpowiedzieć na szkoleniach jak to robić albo zawstydzić, że czegoś nie robią, to oni wręcz rzucą się wprowadzać nowe i atrakcyjne pomysły w życie. Dowodzi to niestety dość powierzchownego rozpoznania przyczyn, dla których nasza szkoła jest taka  jaka jest. Tak się niestety składa, że funkcjonowanie instytucji, nie tylko szkół, w niewielkim stopniu zależy od świadomości ich pracowników. Decydują o nim mechanizmy społeczno-organizacyjne, mechanizmy i jeszcze raz mechanizmy! Decydują też zasoby posiadane przez szkołę – przede wszystkim czas w dyspozycji jej pracowników i dyrekcji. Bez rozpoznania tych mechanizmów oraz ich efektywnej zmiany polska szkoła swojego funkcjonowania nie poprawi w skali kraju i na dłużej, a dobre szkoły będzie dziełem niewielkiej grupki hobbystów. Żadna wizja edukacji i jej celów, choćby najbardziej atrakcyjna w odbiorze, nie ma szans na efektywną realizację przy użyciu sprzecznych z nią narzędzi. Można sobie, na przykład, założyć, że szkoła ma wychować absolwenta kreatywnego, przedsiębiorczego, zdolnego do współpracy w grupie i odpowiedzialnego, oraz patriotę na dodatek. Można nawet uzasadnić, że jest to decydujące dla losów Polski. Niestety takiego ucznia nie wychowa szkoła i nauczyciel funkcjonujący w skrajnie  scentralizowanym systemie opartym na przymusie, strachu i drobiazgowej biurokratycznej kontroli (a taki jest, śmiem twierdzić, nadal polski system edukacyjny, ewoluując przy tym jeszcze bardziej w tę stronę). W każdej instytucji metody kierowania stosowane wyżej muszą przenosić się automatycznie w dół. Nie wychowa nawet wydając liczne instrukcje nakazujące takie wychowanie czy wprowadzając przedmioty o odpowiednich nazwach (np. kreatywność, przedsiębiorczość, etyka odpowiedzialności czy wychowanie patriotyczne) albo dokonując kolejnych zmian na liście lektur. Uczniów bowiem kształtują nie teoretyczne wykłady i pouczenia, a praktyka funkcjonowania ich szkół.                                               Poniżej przedstawiam (przykładowo-ze względu na ograniczone ramy tego tekstu) kilka mechanizmów powodujących, że nasza edukacja działa tak jak działa, niezależnie od stanu świadomości nauczycieli i dyrektorów szkół oraz kolejnych pojawiających się wizji lepszej edukacji. Każdy mechanizm starałem się egzemplifikować by ułatwić zrozumienie tekstu przez osoby nie mające bezpośredniego kontaktu z aktualną polską edukacją.

czwartek, 7 października 2010

Być albo nie być


 

   Istnieje w teorii organizacji ciekawa teoria. Zgodnie z nią struktura urzędowa, która liczy około 1000 i więcej urzędników, zaczyna się tak bardzo zajmować sama sobą, że reszta świata nie jest jej już do niczego potrzebna. No, prawie niczego, bo ktoś tych urzędników i ich urząd musi utrzymać… Poza tym jednak wymiana pism i odpowiedzi pomiędzy poszczególnymi komórkami takiego molocha, ustalanie obszarów kompetencji i podległości pomiędzy nimi oraz podobne biurokratyczne zabawy pochłaniają praktycznie cały czas i energię jego pracowników.

   Tak się jakoś składa, że MEN razem z kuratoriami tę granicę tysiąca urzędników przekroczyło. No i, jak się okazuje, jakieś ziarno prawdy we wspomnianej teorii tkwi. MEN próbuje zarządzać oświatą dyktując nawet takie szczegóły jak poprawne ustawienie ławek i krzeseł w klasach. Nie sądzę by to miało sens – o takich rzeczach powinien decydować nauczyciel stosownie do okoliczności i potrzeb, które występują w tysiącach trudnych do przewidzenia wariantach. Jest jednak dziedzina, w której tej instytucji nic nie wyręczy. Ta dziedzina nazywa się koordynacja. Okazuje się, że MEN akurat z tym sobie nie radzi i nawet z tego powodu nijakiego dyskomfortu nie czuje. Mamy akurat, ogłoszony, trzeba trafu, przez MEN, Rok Odkrywania Talentów. Jednym z głównych miejsc ich odkrywania są olimpiady przedmiotowe. Wiadomo od lat, że sporo ich uczestników startuje w więcej niż jednej z nich i to często z wielkim sukcesem. Taką grupę olimpiad stanowią szczególnie np. matematyczna, informatyczna, fizyczna i techniczna. Naturalną rzeczą byłaby taka koordynacja właśnie terminów zawodów pomiędzy olimpiadami by uniknąć ich pokrywania się. To było i jest idealne zadanie dla MEN, na dodatek niezbyt skomplikowane, i bardzo trudne dla poszczególnych komitetów olimpiad. No i akurat w Roku Odkrywania Talentów mamy tak ustawione ogólnopolskie finały wspomnianej grupy olimpiad, że wszystkie odbywają się w ciągu jednego tygodnia około 10 kwietnia. Co oznacza, że niektórzy finaliści, i to ci najlepsi, albo będą musieli dokonać dramatycznego wyboru rezygnując z któregoś finału albo tylko wpadną na chwilę na jeden z finałów żeby„zaliczyć” udział w nim. W każdym razie niejeden z tych, fetowanych oficjalnie talentów, ani sam nie będzie miał szansy ani nie da jej innym, sprawdzenia się w normalnych warunkach olimpijskiej batalii. A wszystko dlatego, że komuś w MEN się nie chciało, ktoś czegoś nie umiał i nie wiedział…